Jeszcze El Toboso… obudziliśmy się tradycyjnie o 8 rano i po opuszczeniu śpiącego hostalu postanowiliśmy znaleźć bar z kawą co generalnie o godzinie 9 rano wcale nie jest łatwe, ale udało się, bar Rosynant ugościł nas pyszną kawą z mlekiem oraz grubymi naleśniko- podobnymi tworami z czekoladą… mniam. Pijąc kawkę, podziwiamy przejeżdżające obok traktory z przyczepami wypełnionymi po brzegi winogronami, obecnie są zbiory, i wczoraj widzieliśmy jak do późna w nocy rolnicy zwozili swoje winogrona do pobliskiej przetwórni. Zrobiła ona na nas wrażenie – taka mała mieścinka, praktycznie sklepiku trzeba szukać (o markecie zapomnijcie), ale przetwórnię winogron mają ogromną – z wielkimi lśniącymi pojemnikami stalowymi (chyba na winko). Wypiłem drugą kawę i ruszyliśmy do domu Dulcynei gdyż tak się nazywa muzeum, zwiedzanie kosztuje 2 euro i trwa jakieś 15 minut, gdyż składają się na nie 3-4 pomieszczenia oraz mikro ogródek…ale warte obejrzenia. Podejmujemy decyzję, że jedziemy dalej w La Manchę. El Toboso nas zachwyciło…czas zatrzymał się tu w miejscu dawno dawno temu i dalej toczy się swoim dawnym trybem wyznaczanym przez pory roku, zbiory, bez zbędnego zgiełku i pośpiechu…
Campo de Criptana
To tutaj miała odbyć się słynna opisana w książce walka rycerza posępnego oblicza z gigantami czyli wiatrakami… nie wiem czemu, zupełnie ześwirowałem na punkcie tych już dawno nieczynnych budowli, ale serio zrobiły na nas wrażenie… ale po kolei, zaparkowaliśmy w centrum miasteczka i ruszyliśmy piechotą w górę bo wiatraki zawsze są na górkach, gdyby ktoś nie wiedział… a po co ? ktoś zapyta ? bo tam bardziej wieje ? wiatraki zwane po hiszpańsku molinos de viento stoją dumnie od setek lat w ilości 8 sztuk, usytuowane na wzgórzu wydają się jeszcze większe, widok nawet gdyby ich nie było zapiera dech w piersiach, przy pogodzie jaką mieliśmy prawie czyste niebo widoczność chyba ze 100km i tak dookoła, gdyż La Mancha to płaskowyż, tylko w nielicznych miejscach pagórkowaty. Naoglądaliśmy się, wypiliśmy małe piwko z tapas w przywiatrakowej tawernie. Decydujemy jechać do następnego wiatrakowego miasteczka…
Consuegra
A może to właśnie tutaj Don Qichote miał odbyć sławetną walkę ?? Zdania są podzielone w taki sposób, że mieszkańcy Campo de Criptana uważają, że owa walka była u nich a ci z Consuegry, że tutaj słynny rycerz napotkał gigantyczne potwory. Ja tam nie wiem i chyba to nie ważne. Podjechaliśmy, zaparkowaliśmy na jednym wzgórzu przy samym wiatraku i udaliśmy się robić to co należało… zdjęcia zdjęcia, zdjęcia, filmiki, filmiki i zdjęcia… zobaczycie sami… uważam, że mało co jest lepsze w fotografowaniu niż molinosy i moja Żonka ? Niesamowite widoki zapierające dech w piersiach, wiatraki są na wzgórzu, skąd rozpościera się niesamowity widok na płaskowyż, pogoda nam bardzo sprzyjała, widoczność aż po horyzont… Wspinając się po skałkach zauważyliśmy malutkie fioletowe krokusiki – to z nich między innymi słynie region La Manchy – otóż z tych krokusików wyrastających wydawałoby się ze skały, powstaje najdroższa przyprawa świata – szafran. Staraliśmy się chodzić bardzo ostrożnie, nie depcząc tych cennych kwiatków. W jednym z wiatraków poznaliśmy bardzo sympatycznego Hiszpana, który bardzo serdecznie zapraszał nas do zwiedzenia wiatraka wewnątrz. Na dole prowadził sklepik, natomiast na górę można było wejść po krętych schodkach, gdzie zachowane były jeszcze stare mechanizmy no a przede wszystkim z jednego z mikroskopijnych okienek roztaczał się piękny widok na okolicę. Byliśmy zauroczeni tym miejscem coraz to bardziej…
Praca fotografa jest ciężka i należy się po niej godna strawa, jedziemy do najznamienitszej Venty opisanej przez Cervantesa, miejsca gdzie Don Qichote miał zostać pasowany na rycerza !!! Venta de Don Qichote w Puerto Lapice jest chyba najdroższą knajpą w całej La Manchy, łobiod w wersji menu dal dia kosztuje 24 euro od głowy… decyzja zapadła, będziemy jeść !!!
Nie powiem źle, byliśmy mocno syci… jedyna zaleta że porcje sowite, ale jedzenie które zamówiliśmy nie trafiło w nasze gusta. Jedzenie mało doprawione, właściwie wcale, takie wszystko mdłe, bez konkretnego smaku. Nie będę dokładnie opisywał po kolei zamówionych dań, bo nie jestem jakiś Modest Amaro czy coś… wiem że nie warto było i basta!!
Jedziemy dalej, mieliśmy nocować w Puerto Lapice, gdzie znajduje się Venta ale miasteczko nie oferuje wiele, mała Manchowska mieścina nie szczególnie nas oczarowała, nawet wiatraków nie mają no to co tutaj robić…
Jedziemy do Argamasilla de Alba, gdzie ponoć znajduje się mega stary kanał z krystalicznie czystą wodą oraz wielkimi jak świniaki karpiami, które można obserwować siedząc w jednej z knajp mieszczących się wzdłuż kanału… Opowiemy krótko, kanał ma faktycznie czystą stojącą wodę, ale nie wygląda na stary a tylko ciągnący się przez kilometr wąski na metr i głęboki też na metr wyglądający na brodzik dla dzieci w parku wodnym. Ryb zero, no chyba że plankton ale mam już słaby wzrok i nie widziałem, knajpa może jedna czynna, tak więc połaziliśmy bez celu. Całe miasto bez fajerwerków, nie mają nawet jednego wiatraka… zapadła decyzja jedziemy dalej…
Valdepenas
Kolejne 60 km mija szybko, ale już prawie 18 więc trzeba znaleźć nocleg by po ciemności nie szukać, miasto duże i słynne jako największy producent wina w Manchy, wszędzie widać winiarskie ślady ale hotelu nie mogliśmy znaleźć… mając nawigację oraz komputer z internetem nie mogliśmy znaleźć hoteli nie licząc 4 gwiazdkowego super hotelu spa…. Znajdujemy bodegę, w której kupujemy karton dobrego winka, pani udziela nam wskazówek gdzie jest niedrogi hotel… Jedziemy, ale znów nie możemy go znaleźć, jakaś masakra , rezygnujemy, nie potrafimy… morale spadają…
Jedziemy dalej, wprowadziłem w nawigację lokalizację w Andaluzji, wiem wiem to śmiały krok, jest grubo ponad 300km do przejechania… jedziemy, ale zaraz widzę motel przy drodze, zatrzymujemy się pytamy i bierzemy pokój za 40 eur, jest czysty, duży i schludny… ma nawet tv lcd… łazienka i jest milutko… wypijamy po szklance winka i idziemy usiąść do baru motelowego. Powoli kończymy dzień przeglądając w aparacie zdjęcia…