Budzą nas rano psy, jeszcze ciemno ale to normalne w tej części Hiszpanii, o tej porze roku świta około 8 rano a psy zazwyczaj zaczynają męczyć godzinę wcześniej. Pomysłowo więc wypuściłem je by załatwiły potrzeby a ja zajmuję się zrobieniem kawki. Dzisiejsze śniadanie jest kwestią niewiadomą, bo posiadamy tutaj tylko malutkie ciastka z czekoladowym nadzieniem. Psy wróciły, dostają jeść a my konsumujemy ciastka i szykujemy się na wyprawę, by zwiedzić okoliczne miasteczka. Wyjeżdżamy około 8.30, jedziemy najpierw do Orgivy, która jest pierwsza w kolejności – miasteczko leży niedaleko, ale serpentyny powodują, że jazda trwa niemal pół godziny. Miasteczko jest spore, brak wolnego parkingu powoduje, że jedziemy dalej, następna jest słynna Pampaneira. Miasteczko robi na nas wrażenie, wąskie kamieniste uliczki i bielone domki to symbol wielu hiszpańskich miasteczek, ale w Pampaneira dochodzi górski, bardzo rześki klimat oraz specyficzna budowa domów tzw. tarasy. Wygląda to tak, że idąc po ziemi między domami drepczemy komuś po suficie a nad nami jest taras kolejnego domku, robi to niesamowite wrażenie. Pniemy się w górę, muszę przyznać, że wzniesienia są znaczne i starszym ludziom musi to przysparzać nie lada kłopotu, by poruszać się w takich warunkach podczas deszczu czy śniegu. Niektóre uliczki są mokre a przez niektóre środkiem w specjalnie wyżłobionym korycie spływa woda. W lecie ma to za zadanie schładzać kamienne posadzki ale dzisiaj utrudnia spacerowanie. Weszliśmy na szczyt Pampaneiry, widok zapiera dech w piersiach, jest piękny, schodzimy powoli w dół posznupać w wielu sklepikach z rozmaitymi regionalnymi Alpuharrowymi przysmakami oraz rękodziełem, z czego też region słynie. Żonka wybrała bardzo ładne dywaniki zwane tutaj jarapas, są prześliczne, ręcznie robione i dość tanie, gdyż można je kupić od 7-10 Eur oraz spore dywany w cenach 30-60 Eur. Prócz jarapas sporo ciekawych skórzanych ręcznie robionych torebek, plecaków itp. itd., które również są w całkiem przyzwoitych cenach. Oglądając odcinek Makłowicza w podróży dotyczący Granady szukam sklepiku z regionalnym chorizo oraz serami. Jest ich kilka i muszę przyznać, że bardzo kusząco i pachnąco wewnątrz. Przywitał mnie w sklepie Pepe, który na dzień dobry zaczął przedstawiać rodzaje serów, którymi mogłem się częstować popijając lokalnym winkiem. Okolica słynie z bardzo dobrych miodów, czekolad, produkowanych w miejscowych fabryczkach o setkach smaków, które są przepyszne. Również wiele smakołyków jest produkowanych z daktyli oraz migdałów. Nie są to moje ulubione produkty, więc bardziej się nastawiłem na kupno miejscowego sera koziego oraz kiełbasy zwanej salcision produkowanej z czarnych świń cerdo iberico. Nabyłem też miejscowe winko oraz słoik oliwek w zalewie paprykowo czosnkowej, Pepe wypił ze mną kieliszek wina Morto i dał mi rachunek, który niestety był dla mnie mega wygórowany. Zapłaciłem jednak z uśmiechem i wróciłem do samochodu, gdzie czekała na mnie Żonka oraz dwa dobermany. Postanowiliśmy jechać do kolejnego miasteczka a był to Bubion, który był słabszą kopią Pampaneiry. Pozostała ostatnia mieścinka Campeneira, tam zrobiliśmy przystanek, poszliśmy napić się zimnego piwka, gdyż pogoda zrobiła się słoneczna i temperatura wzrosła do 19 kresek, tradycyjnie do piwka kelner przyniósł tapas: trochę pieczonych ziemniaków oraz kawałki szynki Jamon iberico. To cudowny zwyczaj obowiązujący w niemal całej Andaluzji. Miasteczko ma super widoki na góry a z jednego tarasu widać było ośnieżone szczyty Sierra Nevada. Jedziemy do ostatniego miejsca na dzisiaj, to Trevelez – najwyżej położone miasto w kontynentalnej Hiszpanii niemal 1600 mnp. Mamy do przejechania 21km ale jedziemy niemal godzinę, wąskie serpentyny potrafią przyprawić o ból głowy i mniej doświadczonym kierowcom odradzam tą przejażdżkę ?
W mieście panuje spory ruch turystyczny, wielu turystów z Francji, Niemiec oraz Hiszpanii. Rozglądamy się po mieście słynącym z produkcji szynek. Wiszą one tutaj w dziesiątkach sklepów, knajp, gdzie tylko wolne miejsce na suficie tam wisi jakaś szynka. Znajdujemy duży sklep z miejscowymi produktami, jest troszkę taniej ale dalej drogo. Widać że Alpujarra jest dosyć komercyjnym miejscem i troszkę przypomina mi Tatry pod względem cen za produkty regionalne. Kupujemy tylko chorizo oraz morcilę – to lokalne kiełbaski, które można a wręcz najlepiej obsmażyć na oliwie lub poddać innej obróbce termicznej ? Znajdujemy bar, w którym kieliszek wina i tapas to koszt 1,5 eur, wypijamy, zjadamy i wracamy. Podróż to znowu godzinna przeprawa górska, dojeżdżamy do Lanjaron – miasteczka, nad którym mieszkamy. Robimy obchód, miasteczko się ciągnie dość długi kawałek, ale postanawiamy kupić pieczywo i zjeść w domu. Niestety trwa jeszcze sjesta i musimy 15 minut łazić i czekać. Trasa z centrum Lanjaron do naszego wynajętego cortijo to 2-3km, ale jedzie się strasznie długo, gdyż mocne wzniesienia i słaba jakość nawierzchni powodują, że nasz espace niechętnie się po tym terenie porusza, druga sprawa to bardzo łatwo się zgubić a manewr cofania jest w wielu sytuacjach bardzo niebezpieczny lub wręcz niemożliwy. Docieramy w końcu, kolacja to smażone chorizo na oliwie oraz smakujemy tego co kupiliśmy. Powoli dzień dobiega końca….